Za chwilę Święta Bożego Narodzenia. W marketach słychać kolędy, po ulicach chodzą Mikołaje w czerwonych czapkach, wszystko świeci i miga. Kupujemy świąteczne kartki z rozkosznym bobasem leżącym w żłobie, a radio karmi nas ckliwymi piosenkami. Tak odbieramy Święta – to miły czas, przecież narodzi się „Jezusik” i wszystko jest takie piękne…
Wielu w ten sposób postrzega także chrześcijaństwo – najczęściej ci, którzy mają z nim niewiele wspólnego. Miło i przyjemnie - przede wszystkim tolerancyjnie. Kochamy wszystkich i wszystko. Katolikom nie powinno nic przeszkadzać – przecież Jezus kazał kochać wszystkich, czyż nie? Niemożliwe, żeby tak rozkoszny bobasek uśmiechający się z sianka zabraniał nam szczęścia takiego jak rozwody, aborcja, śluby faceta z facetem…
W Ewangelii znajdujemy opis momentu, w którym rodzice Jezusa ofiarowali Go w świątyni. Ten fragment oddaje prawdziwą naturę przyjścia Jezusa na świat, pokazuje jacy powinniśmy być – my chrześcijanie. „Oto ten przeznaczony jest na upadek i na powstanie wielu w Izraelu, i na znak, któremu sprzeciwiać się będą…” O to chodzi! Chrześcijanin nie ma się tylko uśmiechać do wszystkich, ze wszystkim się godzić, nikomu nie wchodzić w drogę. Mamy być ZNAKIEM SPRZECIWU. Sprzeciwu dla świata i zła - dla wszechobecnej ideologii tolerancji. Tak, jak robił to Jan Paweł II – nigdy nie dawał przyzwolenia dla grzechu, zawsze sprzeciwiał się, gdy gdzieś cierpiał człowiek. On kochał i dlatego protestował. Bo miłość nie polega na tym, żeby spełniać wszystkie zachcianki kochanej osoby, nie na tym, żeby być dla każdego miłym, uprzejmym i wszystkich lubić. Miłość to pragnienie dobra drugiego człowieka. A jeśli widzę, że ktoś kogo kocham wchodzi w grzech – nie przyklasnę mu, nie będę tego tolerował. Pomogę mu zrobić to, co będzie dla niego dobre – dobre!
Dziś mamy zbyt wielu ludzi, którzy uważają siebie za „katolików, ale…” – ale co? Ale nie widzą nic złego w seksie przedmałżeńskim (przecież się kochamy), nie mają nic przeciwko rozwodom (jesteśmy wolni!), aborcja – jeśli trzeba to jak najbardziej… nie sprzeciwiają się - tolerują. Patrzą na nieszczęśliwych ludzi – bo czy szczęśliwym można nazwać męża, który usilnie stara się o rozwód, albo matkę, która robi wszystko co może, aby zabić swoje dziecko czy wreszcie faceta chcącego wyjść za mąż/ożenić się (niewłaściwe skreślić) z drugim facetem – i nie pomagają im. Miast tego poklepują poranionego człowieka po plecach mówiąc „baw się dalej, jesteś wolny”. Jezus mówił, że wszyscy będziemy rozliczeni ze swojego życia – z miłości - na zasadzie „Byłem głodny, a wy daliście mi jeść”. A co usłyszy ale-katolik? „Byłem spragniony… a wy daliście mi prawo do bycia spragnionym”? Dlaczego? Bo przestał kochać – zaczął tolerować. Tam gdzie jest ideologia tolerancji, zaczyna brakować miejsca dla miłości.
Najboleśniej to widać w naszych rodzinach. Coraz więcej młodych nie zamierza wchodzić w związek małżeński, coraz więcej małżeństw się rozpada. Mamy dla siebie mało czasu, relacje między rodzicami i dziećmi rozluźniają się. Można powiedzieć, że w rodzinie często każdy z jej członków idzie własną drogą, a raz na jakiś czas wszyscy spotykają się przy świątecznym stole. Ale wówczas okazuje się, że atmosfera jest napięta, sztuczna – rodzinny nastrój nie chce przyjść. Mówimy „to już nie to samo, co kiedyś…”. Ano nie to samo – bo skoro przestajemy się kochać, skoro miast walczyć o rodzinę przez cały rok, a nie tylko w Święta, tolerujemy to, co dzieje się z życiem naszym i naszych bliskich – nie dziwmy się, że stajemy się dla siebie wzajemnie obcy. O miłość trzeba walczyć.
Nie podczas wigilijnej wieczerzy – tylko 365 dni w roku…