Moi sąsiedzi w obecnym miejscu zamieszkania to głównie starsi ludzie. Pomagam najczęściej coś wnieść po schodach lub znieść, mam numer córki jednej z sąsiadek i w razie czego informuję ją co i jak u sąsiadki. Niewiele tego bo mało kto prosi o pomoc a ja wyznaję zasadę, że nadgorliwość gorsza od faszyzmu. Jeśli widzę, że trzeba pomóc to nie pytam a pomagam jednak staram się nie wchodzić z buciorami w życie innych bo tego samego oczekuję od nich.
W moim rodzinnym domu-mieszkaniu było weselej. Nie było to blokowisko takie jak to w którym mieszkam obecnie. Kameralne bloki 2 klatki w każdym i po 4 rodziny w klatce. Bloki 4 i kilka domów - to było moje osiedle na peryferiach miasta. Wszyscy się znali i tam pomoc wyglądała zupełnie inaczej. Emerytki doglądały wszystkich dzieci - takie niepubliczne-osiedlowe przedszkole :) Gdy nie było wody w dawnych czasach i podstawiony była cysterna z wodą pitną, to ustawialiśmy sznur ludzi i jak na budowie z rąk do rąk podawali sobie wiadra i miski. Gdy jakiś pijany sąsiad zasnął w mieszkaniu i zamknął się od środka zostawiając klucze w drzwiach - ktoś mnie podsadzał i właziłam przez okno by otworzyć drzwi i wpuścić współlokatorów. To były czasy... Sól byłą wspólna a po zakupy jeździło się autem i miało listę od wszystkich sąsiadów. 2 na osiedlu miało samochód - gdy trzeba było gdzieś pojechać - nie było problemu (właśnie moja mama po porodzie wracała z sąsiadem); telefon był w jednym mieszkaniu i też mogli korzystać wszyscy. Było inaczej niż teraz.
Teraz, gdy odwiedzam rodziców to robi mi się przykro. Połowy ludzi nie znam. Osiedle się rozrosło i wtopiło w Olsztyn. Nie ma miejsca na zabawę dzieci. Wszędzie samochody a każdy ma własne życie i problemy... Ot, co zostało z mojego dzieciństwa...