Kiedy miałam 7 lat zaginął w naszej wsi chłopie, mój kolega z klasy, Marek. Marek był jedynakiem, jego Mama była sekretarką w naszej szkole. Była zima, grudzień kiedy szybko robi się ciemno. Marek wyszedł z domu kiedy było jeszcze jasno, poszedł do swego kuzyna, który mieszkał niedaleko. Pobawił się chwilę i wracał do domu, do którego już nie dotarł. Pamiętam poruszenie i ludzi, którzy szukali chłopca. W poszukiwania włączyli się ludzie z całej wsi. Droga od domu kuzyna do domu Marka to naprawdę niewielki odcinek, jednak aby go pokonać należy przejść przez dwa mosty. Nie wiem kto wpadł na myśl, aby szukać w wodzie. Wydaje mi się, że przy jednym z mostów znaleziono czapkę Marka. Niestety poszukiwania nie dały tego dnia rezulatatu. Pamiętam opowieść Taty Marka, który studzony usiadł w fotelu, mówił, że nie wie czy zasnął czy to co go potem spotkało to jawa czy sen. W każdym razie usłyszał głos Marka, który mówił: Tato, nie szukajcie mnie przy moście, ja jestem tutaj, w krzakach. Tata chłopca natychmiast pobiegł w stronę krzaków, które rozciągały się kilkadziesiąt metrów za mostem. Okazało się, że to właśnie tam, o jedną z gałęzi zahaczyło się ciało chłopca. Nie muszę chyba pisać o rozpaczy rodziców, którzy tuż przed Świętami Bożego Narodzenia chowali swego jedynaka...
Jakiś czas później usłyszałam, że Marek najprawdopodobniej pobiegł za kotem, przeszedł przez barierkę, a później ześlizgnął się ze skarpy i wpadł do wody uderzając głową o kamień. Natychmiast stracił przytomność. Może gdyby ktoś widział to zdarzenie, może wówczas udałoby się go uratować...